poniedziałek, 7 lipca 2014

Rozdział 1.



                Popchnąłem chłopaka na maskę samochodu i zdarłem mu z oczu przepaskę.  Rzuciłem  ją na ziemię i zabrałem się za ściąganie knebla.
Chłopak patrzył na mnie  przestraszonymi oczami, sądząc pewnie, że zaraz go kopnę lub inaczej skrzywdzę.
Oboje byliśmy cali mokrzy tylko, że ja nie miałem żadnych obrażeń.  Z wargi i nosa leciała krew, miał rozcięte czoło i podbite oczy.  Zmoczone włosy przykleiły mu się do twarzy.
                Rzuciłem knebel pod nogi i na koniec rozwiązałem mu ręce. Patrzył na mnie zdezorientowanym wzrokiem jakby bał się mojej kolejnej reakcji. Po prostu stał  i wyraźnie się trząsł.
                Otworzyłem bagażnik i wyciągnąłem jakąś moją starą, czystą koszulkę.  Rzuciłem w stronę chłopaka, który patrzył na mnie totalnie zdziwionymi oczami.
- Załóż, jest zimno – mruknąłem ponurym głosem, na co  on wykonał polecenie.  Była na niego nico za duża, ale nie wyglądało to dziwnie. Dziwnie wyglądało to, że oboje byliśmy cali mokrzy.
- Gdzie mieszkasz, gdzie cię podwieźć? – zapytałem otwierając mu drzwi, aby wsiadł.  Natomiast on dalej stał z przestraszonym wzrokiem, nie ukrywając, że się we mnie natarczywie wpatruje.  Z jednej strony to nie było wcale dziwne.
- Nic ci nie zrobię, nie musisz się bać – zapewniłem chłopaka, również wychodząc z samochodu.  Tym razem młody wbił wzrok w podłogę. Czy naprawdę wyglądam na aż takiego ćpuna?
- Nie musisz mnie nigdzie podwozić – wyjąkał cichutko pod nosem. -  Mieszkam tutaj, na ulicy – dodał jeszcze ciszej.
Rozglądnąłem się wokół. Przecież w okolicy nie było ani jednego domu.
- W obrębie kilku kilometrów nie ma tu żywej duszy. Ja naprawdę nic ci nie zrobię, chcę cię tylko podwieźć, bo w stanie w jakim się znajdujesz będzie to chyba dosyć trudne – zauważyłem, wzruszając ramionami.
                Słyszałem jak chłopak cicho chrząknął po czym ujrzałem, że podnosi głowę i spogląda na mnie swoimi oczami.
- Mieszkam tutaj, na ulicy. Ojciec mnie wyrzucił z domu – powiedział pod nosem.
                Zupełnie na takiego nie wyglądał. Miał na sobie firmowe jeansy, buty i dużo tatuaży oraz kolczyki w jednym uchu.  
Zrobiło mi się go szkoda. Wiedziałem, że jeśli go tu zostawię to banda znowu go wytropi.  A skoro już zaryzykowałem swoją reputację – nie ma sensu przerywać.
Ale się ze mnie dobry człowiek dzisiaj zrobił.
- Wsiadaj, przekimasz się u mnie – mruknąłem, ale chłopak pokręcił przecząco głową. Widać było w jego oczach strach. Bał się mnie.
- Bardzo dziękuję, że mnie uratowałeś, ale nie możesz się dla mnie tak poświęcać. Ja… dziękuję – szepnął.
- Oh, nie drocz się ze mną – powiedziałem żywiej, podchodząc od chłopaka i otwierając  drzwi do samochodu – Wsiadaj, nie mam dzisiaj siły się kłócić. Wyglądasz jak siedem nieszczęść.
                Spojrzałem na niego tym „ kpiącym” spojrzeniem i ku mojemu zdziwieniu chłopak wsiadł do środka.  Beż żadnych większych protestów, kłótni. Po prostu wsiadł.
Zamknąłem za nim drzwi i zająłem miejsce kierowcy. Włożyłem kluczyki do stacyjki i gładko je przekręciłem.
Samochód cicho warknął i już po chwili wyjechaliśmy na prosta drogę. Mikey się zdziwi, że kogoś przywiozłem. Miałem tylko nadzieję, że się nie obrazi.
- Jestem Gerard – powiedziałem po chwili ciszy. To pewnie głupie, że już zdążyłem zapomnieć jego imię.
Wbił wzrok w swoje buty.
- Frank – odparł nieco głośniej.  A tak mi się zdawało, że coś z Franklinem będzie związane.  – Ja dziękuję, jeszcze raz. Dzięki tobie jeszcze tu jestem, zawdzięczam ci życie – powiedział z lekkim uśmiechem, przez co zrobiło mi się lżej na sercu.
- Naprawdę nie ma za co.  Gryzie mnie jeszcze sumienie, że nie zrobiłem tego wcześniej…
- Przeze mnie się im naraziłeś.  Myślisz, że będą chcieli się na tobie zemścić, że mnie uratowałeś? Wyglądają na niezłych mięśniaków – mruknął cicho. „ Bo są” – miałem ochotę odpowiedzieć.
- Nie mam pojęcia, ale mam to w dupie.  Jakbym bał się własnego cienia to gówno by z tego życia było – burknąłem.
- Jeszcze raz przepraszam, że narobiłem ci kłopotów…
- Nie przepraszaj, przecież nie ma za co.  Robiłem to świadomie, więc wyrzuty sumienia mogę mieć tylko ja. A nie mam, cieszę się – mruknąłem cicho, skręcając w boczną uliczkę.
                Z tego co się orientowałem w mieszkaniu miałem porządek. Jeden wolny pokój, może będzie okej.
- Mieszkasz sam czy z kimś….. bo ja naprawdę nie chce sprawiać problemu – znowu się jąkał.  Przez chwilę zacząłem się wahać. Może powinienem zadzwonić do Mikey’iego, że by przyjechał kiedy indziej… i tym samym zaprzepaścić sobie szansę na jakikolwiek kontakt z chłopakiem.
- Mieszkam sam – odparłem obojętnie. Zacząłem gryźć się z myślami… co zrobić z Mikey’em? Może nie być zadowolony, że akurat kiedy mieliśmy się spotkać – przyprowadzę jakiegoś dzieciaka do domu.  Ale z jednej strony… unikał kontaktu ze starszym bratem przez pięć lat.  Mogłem przywitać go z otwartymi rękami i równie dobrze kopnąć w dupę. Ale… zawsze to był mój brat. Brat, z którym wychowywałem się  od dzieciństwa.  Brat, który zawsze był „ ułożonym, kochanym” przeciwieństwem. Ale go przecież kochałem, a rodzina ponoć była najważniejsza.
A przynajmniej zawsze tak tłumaczyła nam nasza matka.
- Czemu ojciec wyrzucił cię z domu? – zapytałem. Nie lubiłem tej niezręcznej, metalicznej ciszy.  Wolałem już nawet gadać o głupotach… choć ta kwestia może nie była zupełną głupotą.
- Hm… to dość długa i głupia historia…
- Mam czas – przerwałem chłopakowi – opowiadaj. Nie sądzę, abyś robił w życiu takie głupoty jak ja – próbowałem silić się na żarty. Chłopak tylko się uśmiechnął.
- Po śmierci matki ojciec sądził, że będę tym idealnym, najmądrzejszym synkiem pod słońcem. Ale to nie moja bajka. Nie lubię się uczyć, nie lubię szkoły, nie jestem taki grzeczny.  Jak mu powiedziałem, że nie będę spełniał jego zachcianek powiedział, żebym więcej się w tym domu nie pokazywał. Więc wziąłem trochę kasy i wyszedłem – powiedział, wzdychając. Pod koniec lekko się zaśmiał – takie problemy nastolatka.  Będzie kiedyś co wspominać – dodał z uśmiechem.
                Spojrzałem na niego. Wyglądał jak zwykły nastolatek, ale najpierw trzeba uzgodnić mój pogląd na „ zwykłych nastolatków”.  Może i się wyróżniał, bo nie miał na sobie opiętych czerwonych spodni, kolorowych lampeczek i barwnej bluzy, a ciuchy w czerni.  Dużo tatuaży, kolczyki i ten… słodki wyraz twarzy nie pasujący kompletnie do ubioru. Kojarzył mi się z kotem.
Aż sam zaśmiałem się na to stwierdzenie.  
- To nie jestem sam, co za nauką nie przepadam.  Ale moi rodzice mieli jeszcze drugiego syna i to on zaspokajał ich potrzeby „dumy z dziecka”. Mnie się nawet tak nie czepiali. Ale byłem  jeszcze młody, chyba mieli nadzieję, że jednak w przyszłości będę uczył się na lekarza – zaśmiałem się. Nie miałem pojęcia co mnie naszło na zwierzenia od serca.
- i teraz też myślą, że zostaniesz lekarzem? – zażartował. Chyba poczuł się w mojej obecności nieco swobodniej.
                Zagryzłem wargę. Nie lubiłem poruszać tego tematu. Wprawdzie z nikim o tym nie rozmawiałem, ale i tak nie odczuwałem takowej potrzeby.
- Czemu twoja matka nie żyje? – zapytałem, zmieniając nieco temat.
Chłopak spojrzał w stronę szyby. Nie wiedziałem w co spogląda, a nie chciałem się wychylać.  Skupiłem się na jeździe.  Jak na pół butelki piwa  nieźle dzisiaj prowadziłem. Ale tak małą ilością alkoholu chyba niemożliwością było się upić.  Zazwyczaj piłem nieco więcej i mój  organizm był już do tego przyzwyczajony.  A co było najdziwniejsze – zawsze wracałem do domu samochodem. Czasem pamiętałem dokładnie przebytą drogę, a czasami w ogóle.  Za cholerę nie wiedziałem jak to było możliwe.  Za cholerę tez nie wiedziałem, jak  w ogóle zdałem prawo jazdy.
Ale  życie zaskakuje. Raz bardziej pozytywnie, raz mniej.
                Skręciłem  w kolejną uliczkę, na której był położony blok, w którym mieszkałem.
Znowu poczęły mnie dopadać wątpliwości.  Mój brat stoi pod moim mieszkaniem, a ja przyprowadzam do domu jakiegoś chłopaka, którego nawet dobrze nie znam.  Znałem już dobrze opinię Mikey’ego.  Wkurzy się na mnie, zamieni najwyżej dwa zdania i wyjdzie, pozostawiając mnie samego. Znowu.
Co on w ogóle chciał wnieść przez to spotkanie? Gdyby naprawdę się za mną stęsknił, chciałby rozmawiać szybciej.  Teraz już oboje mieliśmy inne życie i nie było w nim miejsca na któregoś z nas. Mikey był przeszłością.  Przeszłością, która wyglądała zupełnie inaczej niż teraźniejszość. Byli rodzice,  kochająca się rodzina, duży dom na przedmieściach i ogółem wszystko, co najlepsze. Teraz było dwóch dzieciaków: jeden  ułożony, z dobrą przyszłością i ten drugi, co popadł w najgłupsze towarzystwo.
I właśnie tak to wyglądało.
                Bez większego zastanowienia wyciągnąłem telefon i wybrałem numer, z którego dzwonił wcześniej brat. Zaledwie po trzech sygnałach odebrał. Szybki jest, nie powiem.
- Gerard, gdzie jesteś? Miałeś być jakieś dziesięć minut temu! – usłyszałem w słuchawce. Spokojnie, braciszku. Nie bulwersuj się tak.
Chciałem dobrać słowa tak, aby Frank nie kapnął się z kim i o czym rozmawiam, ale moja  umiejętność „ dobierania słów” nie była za dobra.
- Nie mogę – rzuciłem oschle. Gerard, opamiętaj się… to Twój brat.
- Jak to.. nie możesz? Gerard, znowu jesteś na haju? Czekam tu na ciebie jakieś pół godziny! – podniósł nieco głos.
- Mikey, ja przepraszam, ale nie – urwałem. Boże, zachowywałem się jak patentowany dureń. ..
- Czyli mam zrozumieć, że teraz powinienem jechać do domu?  - zapytał ironicznie. Cisza. – Nic się nie zmieniłeś. Cześć Gerard – dodał oschle i zakończył połączenie.
                Kiedy w ciszy dojechaliśmy pod mój blok, otworzyłem drzwi, a chłopak poszedł w moje ślady. Bez słowa weszliśmy do środka  i udaliśmy się w kierunku windy. Wsiedliśmy do środka i oboje oparliśmy się naprzeciwko siebie o ściany.
- Jak byłem młodszy bałem się wind – zaśmiał się Frank. – Czułem, że się zatrzymają i w środku umrzemy z braku tlenu – dodał, na co ja też uniosłem kącik ust.  Codziennie jeździłem windą i jakoś nigdy taka teza nie przyszła mi do głowy.  Może dlatego, że nigdy nie byłem jakimś szczególnym mózgowcem.
- A teraz się boisz? – zapytałem obojętnie, nie pokazując po sobie żadnych emocji. Ani tych pozytywnych, ani tych negatywnych.
- Nie, już nie. Przybyło mi te osiem lat – zaśmiał się pod nosem.
Spojrzałem na jego szyję, z ciekawością przypatrując się kolejnemu tatuażowi, którego nie zauważyłem do tej pory. Chłopak był dobry. Ja miałem dwadzieścia lat i panicznie bałem się igieł, a on – trzy lata młodszy – posiadał ich całkiem sporo.
-Ciekawy tatuaż – nie powstrzymałem się w końcu.  Frank zaśmiał się, kręcąc głową, na co miałem ochotę po prostu zapytać „ co?”.
- Patrzysz na mnie takim wzrokiem, a  nie skapnąłem się, że chodzi o tatuaż – zaśmiał się ponownie. Boże, jaki ten gość miał zabójczy uśmiech. -  Miałem ostatnio taki okres, że co chwilę robiłem sobie tatuaże – dodał.
- Ja zawsze chciałem mieć tatuaż, ale… to trochę głupie, ale boję się igieł – powiedziałem cicho.
- To naprawdę tak  bardzo nie boli, ale ponoć każdy czuje to inaczej. Jedni nie znoszą kontur, jedni wypełniania, a drudzy  nie cierpią całego zabiegu. Ja należę akurat do tych, dla których nie jest to aż takie straszne…
- Ile miałeś lat, kiedy zrobiłeś pierwszy? Jesteś jeszcze nieletni – zauważyłem.
- Jak żyła moja matka, ojciec był naprawdę spoko.  Pozwalał mi na wszystko, był zupełnym przeciwieństwem niż jest teraz. Ale.. mówi się trudno – odparł beztrosko, że było to aż dla mnie dziwne.
                Wysiedliśmy z windy i ruszyliśmy na sam koniec korytarza.
- Czemu  twoi rodzice nie żyją? – zapytał nagle, przerywając kolejną cisze panującą między nami.
- A twoja matka? – odparłem cicho, wyciągając z kieszeni spodni kluczyki do mieszkania.
- Pierwszy zapytałem – odpowiedział niemalże automatycznie.
                Przekręciłem kluczyki w zamku, ale nie otwierałem drzwi do mieszkania. Przełknąłem ślinę i cicho chrząknąłem.
- Wypadek samochodowy, wracali z lotniska po pobycie za granicą. To było pięć lat temu, kupę czasu już minęło – rzuciłem obojętnie. – A twoja matka?
- Rak, to cholerne choróbsko – odpowiedział cicho.
                Otworzyłem drwi i zaświeciłem światło. Wokół panował porządek, który starałem się zawsze utrzymywać.  Buty były równo  poukładane, a kurtki powieszone na wieszakach.
Zrzuciłem z nóg szybko całe przemoczone trampki i bluzę, rzucając wszystko niedbale na podłogę.
                Otworzyłem drzwi do wolnego pokoju, w którym stało łóżko, szafka nocna, komoda i biurko, pociągając za sobą chłopaka. Oparłem się o framugę drzwi i założyłem ręce na piersi.
- Witam w moich skromnych progach – odparłem spokojnie.
- Skromnych?- rzucił z otwartymi oczami chłopak. – Przecież tu jest jak w raju – dodał, patrząc na mnie zdziwionymi oczami. Tylko wzruszyłem ramionami.
Odsunąłem się automatycznie od ściany zdając sobie sprawę, że jest mokra w tym miejscu ,w którym dotykałem jej ubraniem.
- Poczekaj, przyniosę ci jakieś ciuchy – rzuciłem pod nosem, kierując się w stronę mojego pokoju.
                Wyjąłem z szafy jakieś ciemne jeansy i szarą koszulkę, po czym podałem to chłopakowi pokazując, w którym miejscu jest łazienka.  Rzuciłem mu jeszcze wodę utlenioną i najzwyczajniej poszedłem do swojego pokoju, siadając na kanapie i ukrywając twarz w dłoniach.

                                                              *****************

                Nie mogłem spać. Już od jakichś dobrych dwóch godzin tłukłem się po łóżku, nieustannie próbując usnąć.  Ale nic z tego.  Cały czas w głowie miałem obraz twarzy brata.
Ewidentnie męczyło mnie sumienie, że go tak bezczelnie spławiłem.  Po prostu: najpierw kazałem mu czekać, a potem kazałem iść.
Przecież to do jasnej cholery mój brat.  Może nigdy nie byliśmy ze sobą szczególnie zżyci, ale mogłem zachować jakieś resztki honoru, które teraz wyparowały.
Byłem starszy. To ja powinienem dawać przykład, a nie zachowywać się jak największy dureń.
                Przewróciłem się na drugi bok z chęcią wyrzucenia z głowy tych myśli. Chciałem wreszcie usnąć i nie zadręczać się myślami „ co by było gdyby..”.
Zamknąłem oczy i od razu w mózgu pojawił mi się obraz rodziny. Mama z tatą, uśmiechający się do mnie. Obok brat, zaraz przychodzą dziadkowie i….
Koniec – przerwałem sobie po raz kolejny, przewracając się na brzuch.
                Westchnąłem. W pokoju było dosyć zimno, więc nakryłem się kołdrą po samą głowę.  Po zamknięciu oczy znów widziałem mamę, ale tym razem nie starałem się jej wyrzucić z myśli.
Kasztanowe włosy opadały jej na ramiona, a zwiewna sukienka falowała pod wpływem lekkiego wiatru. Usta wygięte były w wdzięcznym uśmiechu, a ręka wyciągnięta w moją stronę.  Tak jakbym miał ją uchwycić i odejść w siną dal. Tam, daleko.
- Gerardzie, jestem tutaj – usłyszałem cichy, kobiecy głos.  Jej postać wydawała się tak realistyczna, że miałem ochotę podbiec i jak najmocniej przycisnąć ją do siebie.
- Mama? – szepnąłem cicho, wystawiając rękę w stronę rodzicielki.  Byłem tak blisko, że niemalże już mogłem ją uścisnąć, lecz ona niespodziewanie odsunęła rękę i zaczęła biec, gdzieś w głąb przestrzeni, której nie mogłem ujrzeć.
                Bez namysłu puściłem się szaleńczym biegiem w kierunku, którego nawet nie znałem. Po prostu biegłem, rozglądając się wokół i przyglądając wszystkiemu.
Ale jak na złość jej nie było, a ja nie mogłem wyksztusić  z siebie ani jednego słowa. Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Chciałem biec, ale nie mogłem.
W pewnym momencie coś przede mną stanęło. Krew spływała mu z pyska, a jedna ręka była oderwana. Wzdrygnąłem się i poczułem ręką stworzenia wokół mojej szyi. Zamarłem i….
                Poderwałem się jak szalony, siadając pionem na łóżku. Spojrzałem na zegarek. Zaledwie cztery minuty temu postanowiłem, że muszę przestać gdybać nad przeszłością i przyszłością.
                Ręce z niewiadomego powodu mi się trzęsły, a ciało było zlane potem. Wziąłem jeden głęboki oddech i już ponownie miałem zanurzyć się w pierzynach, ale coś usłyszałem. Kroki, ktoś szedł korytarzem.
Automatycznie zanurzyłem rękę pod łóżkiem i wyciągnąłem pistolet, trzymając go gotowego do strzału. Boże, naprawdę przesadzałem.
                Niespodziewanie w drzwiach pojawiła się ciemna postać. Po prostu stała, jakby zamurowała ją moja obecność.
Wycelowałem pistolet i zauważyłem, że owa osoba cofa się do tyłu.
- Gerard, Gerard, to ja, Frank – wykrztusił osobnik, a ja po prostu miałem ochotę zapaść się pod ziemię.  
Rzuciłem  pistolet na ziemię i zeskoczyłem zwinnie z łóżka, podchodząc do chłopaka.
- Boże, Frank, ja przepraszam… w nocy jestem chyba za czujny, kompletnie zapomniałem, że to ty – wyjąkałem zawstydzony, świecąc światło w pomieszczeniu.
Chłopak rozejrzał się nieco niepewnie po pomieszczeniu i wszedł do środka.
- Obudziłem cię? – zapytał cicho. – Jeśli tak, to przepraszam, ale jakoś nie mogłem spać  - dodał, siadając na kanapie, położonej naprzeciwko łóżka.
Usiadłem obok niego.
- Też jakoś nie mogę spać – powiedziałem cicho, wsuwając pistolet z powrotem pod łóżko.
- Czy jakbym nie powiedział, że jestem Frank, strzeliłbyś? – zapytał chłopak. Uśmiechnąłem się lekko.
- Nie, nie strzeliłbym – odparłem, klepiąc chłopaka po plecach. Chyba znowu się mnie wystraszył.  – Mam dużo niepozałatwianych spraw i to tak dla „ bezpieczeństwa”. Jeszcze nigdy ie strzelałem, ten pistolet jest jeszcze ojca – dodałem ciszej.
- Która jest w ogóle godzina? – zapytał, rozglądając się po pomieszczeniu, dopóki jego wzrok nie trafił na zegarek. – Już po piątej? – zapytał zdziwiony. Przytaknąłem chłopakowi, na co on udał zszokowanego.
- Mam do ciebie jedną prośbę – powiedziałem beztrosko.
- Za to co dla mnie zrobiłeś, możesz mieć więcej próśb - odpowiedział  uśmiechem.  Chrząknąłem i wstałem z kanapy.
- Nie mów do mnie Gerard. Jestem Gee – rzuciłem i wyszedłem z pokoju, udając się do kuchni. 
______________________________

1 rozdział dodany. Szczerze mówiąc to myślałam, że dodam go w tamtym tygodniu,ale wena najwidoczniej opuściła mnie i nie ma jej do dziś. Tak więc, ta część, krótka część, została napisana bez weny.  Nie mam pojęcia kiedy będzie 2 rozdział, ale mimo szyitko postaram się go napisać.  No to... do następnej notki :D
               

wtorek, 1 lipca 2014

Prolog



                Ciemność. Wokół panowała zupełna ciemność, spowijająca ziemię – już od jakichś trzech godzin.  A co idzie wraz z ciemnością? Dziwna, niewyjaśniona cisza na ulicach. Wszyscy śpią jak zabici, a mniejszość ludności bawi się w najlepsze.
Do której grupy należałem? Trudno stwierdzić.  Były noce, w których spałem jak zabity, ale też i takie, kiedy zabawiałem się w najlepsze.  Ale jednak z dumą stwierdzałem, że jako dusza towarzyska  nie marnowałem czasu na sen.
Bo sen jest zgubny, prawda? Jest tylko dla nieudaczników.  Przecież najlepiej żyje się w nocy. Wszystko jest takie inne i pociągające.
                Spojrzałem w górę. Dużo gwiazd oświecało niebo, jakby kłaniając się przed wszechmogącym księżycem. A może to słońce miało największą władzę? W końcu, to ono mogło nas usmażyć jak parówki i ta –dam. Koniec.
Ciekawe, czy te świnie, które rządzą w największej władzy – powiadomiłby nas wcześniej? Byłem na sto procent pewny, że nie byłoby to dla mnie wielką tragedią.  Żyłem dla siebie, wyłącznie dla pieprzonej przyjemności,.
Rodzice zmarli jakieś pięć lat temu, wielce mądry brat nie chciał ze mną utrzymywać kontaktu, a wszyscy znajomi gdzieś się zmyli. Zostałem sam na sam ze sobą, ze swoim diabelskim obliczem, którego do końca nie mogłem pojąć.
                Skręciłem w znaną mi ulicę i ogarnęła mnie błoga cisza. Żadnego samochodu, rozmów, szelestu. Po prostu jedno wielkie nic.
Wiedziałem, że są to pewnie ostatnie minuty, które będę pamiętał w miarę dokładnie.  Idę ulicą zmokniętą przez deszcz, spoglądam na swoje ubranie i czuję, że pomimo wszystkich korzyści – mam już tego powoli dość.
Taka rutyna: budzę się o dwunastej w południe, mam cholernego kaca, próbuje się przywrócić do porządku, wychodzę na miasto, idę zapalić z kumplami  i od nowa.
                The Black Kids byli najpotężniejszym gangiem w okolicy i ku korzyści takich pomiotów jak ja – sprzedawali za bardzo niską cenę alkohol, papierosy i w miarę dobre narkotyki.
Większość wiedziała, że to oni stoją za niemalże wszystkimi wypadami i rozróbami w okolicy, ale nikt na nich nie doniósł. Wszyscy mieli cykora bo byli pewni, że Steve ( przywódca bandy ) nie popuściłby im tego tak łatwo.
                Wprawdzie nie należałem do tego gangu, ale potrafiłem czasami znaleźć z nimi wspólny język – i przyznaję się – spędzałem z nimi prawie każdy wieczór.
Oni chyba też przyzwyczaili się do mojego towarzystwa, bo nie przeszkadzała im moja obecność. To dobrze, przynajmniej w jednym miejscu nie jestem odpychany.
Ale czy chciałem żyć z takimi ludźmi? Tak zadaję sobie to pytanie i za cholerę nie mogę odpowiedzieć.
                Ujrzałem starą, poniszczoną do granic możliwości szopę.  Przez powybijane okna było słychać szaleńcze śmiechy, wrzaski i niekiedy jęki.
Już z daleka można było ujrzeć sylwetki mężczyzn, niekiedy bardziej napakowanych i mniej.
                Przyśpieszyłem kroku.  Kiedy stanąłem pod obskurnymi, trochę odrażającymi drzwiami przymknąłem lekko oczy, aby ocenić sytuację.
O dziwo i tego dnia niemielibyśmy być sami.  Usłyszałem liczne obelgi, śmiechy i jęki nieznanej mi osoby.  Z jednej strony zawsze żałowałem takich dzieciaków, a z drugiej…. A po cholerę ja w ogóle o tym myślę?
                Wparowałem do środka i ujrzałem  korytarzu  pokładającego się ze śmiechu Boba, którego prowadził Thomas. Na twarzy bruneta jawił się niewyjaśniony uśmiech, a koszulka była popaplana w ( najprawdopodobniej ) jego wymiocinami.
- Cześć Gee! – wrzasnął jak opętany, na co Thomas posłał mi przepraszające spojrzenie.
- Cześć. Macie kogoś dzisiaj? – rzuciłem, chcąc ocenić sytuację.  
Nie uśmiechałem się, jakoś nie widziałem powodu.
- Jest sporo towaru. Bierz co chcesz po okazyjnej cenie…
- Nie chodziło mi o towar – przerwałem mu, unosząc brwi do góry.
- O ofiarę? – zapytał głupkowato. Nie głupku, o ciebie. – Jakiś młody na motorze. Niezłe chucherko – dorzucił wymijająco i dociągnął Boba do łazienki.
                Ruszyłem w kierunku pokoju, w którym wszyscy się zbierali.  Zabrało mi to góra piętnaście sekund i już wsparłem się o framugę drzwi.
Było tu około piętnastu mężczyzn. Czyli tylko ja byłem tak „ z innego obrębu”.
                Wszyscy stali zgromadzeni przy ścianie, przy kimś, kogo nie mogłem dostrzec. Każdy miał na twarzy szeroki uśmiech. Ale to chyba tu nie dziwne. Wszystkich rajcowało znęcanie się nad innymi.
                Rozejrzałem się spokojnie po pomieszczeniu. Stara, wyniszczona do granic możliwości kanapa stała pod ścianą i tego dnia było na niej wyłożona tak duża ilość prochów, papierosów i alkoholu – jakiej jeszcze nie widziałem.
Pod drugiej stronie stary stół, a obok niego dosyć ekskluzywna (kompletnie nie pasująca do tej bajki) – lampka. Podejrzewałem, że któryś z bandy najzwyczajniej ją ukradł.
Na podłodze było brudno i obrzydliwie, ale jak mogło być inaczej?
- Gee, patrz kogo mamy! – wykrzyknął jeden z chłopaków, rozsuwając na boki towarzystwo.
                No, pięknie. Miałem jednak nadzieję, że zostanę niewidzialny i będę mógł usiąść na kanapie.
- Niezłe chucherko, stary. Zobacz na tą słodką mordkę – dodał Steve, najwidoczniej ciesząc się ze swojego dzisiejszego „łupu” i niczym zwierzęciem – rzucił chłopaka pod moje nogi.
                Miał związane kończyny ostrym, grubym sznurem, knebel w ustach i przepaskę na oczach. Dosyć długie, sięgające za ucho – czarne włosy – były nieźle potargane i brudne z kurzu, osadzonego na podłodze.  Dodatkowo nie miał na sobie koszulki, a na jego klatce piersiowej były liczne podrapania i mógłbym przysiąc, że miał złamane niejedno żebro.
Z nosa ciekła mu krew, a oczy były podbite. A co najciekawsze, liczne łzy spływały mu po policzkach.
                Zdawało mi się, że jest albo w moim wieku, albo rok lub dwa młodszy. Nie mogłem ocenić.
- Kto to? – odparłem, jakby nigdy nic.
                Większość ćpunów wzruszyła rękoma, trójka nadal pokładała się ze śmiechu, a jeden wymierzył solidnego kopa chłopakowi w plecy.
Brunet jęknął z bólu , a z jego oczy po raz kolejny pociekły łzy.
- Patrzcie, jak się marze! – wybuchnął jeden z tłumu, popychając chłopaczka tak, że teraz już dosłownie klęczał przede mną.
Postawiłem jeden solidny krok w tył.
- Kto to? – ponowiłem pytanie, ale nie zdziwiłbym się, gdyby nikt nie miał o tym pojęcia.
- Młody, jak się nazywasz? – warknął Stive, zaciskając mu mocno rękę na ramieniu. Chłopak ponownie jęknął.
- Frank… Frank Iero – wyjąkał cichutko. „ Zupełnie jak myszka” – nasunęło mi się na myśl.
- Ile masz lat? – ponownie warknął, wymierzając mu solidnego kopa w żebra.
                Chłopak jęknął jeszcze głośniej.
- Odpowiadaj, jak do Ciebie mówię! – wrzasnął mu w twarz, ponownie mocno łapiąc za ramię.
- Siedemnaście…- ledwo wyjąkał.
- Ile? Zwracaj się z honorem! – ponownie krzyknął Steve.
- Siedemnaście – powiedział tym razem nieco głośniej, na co mężczyzna znów mocno go kopnął.
                Steve odszedł jakby szczycąc się swoim uzyskanym „ honorem”, co było dla mnie trochę głupie. Trochę? Ba, to było debilne.
- Idę się czegoś napić – mruknąłem obojętnie. Jakoś mało interesowały mnie te ich „igrzyska”.  Wolałem spokojnie usiąść na tę godzinę i potem wrócić – jak to Bóg przykazał – na prawie trzeźwo do domu.
                Wziąłem do ręki jakieś pierwsze lepsze piwo i przyłożyłem je do ust, połykając płyn tak szybko, jakbym żył na pustyni bez wody.
- Weźmy go nad jezioro – zaproponował jeden z całej ferajny, na co wszyscy odpowiedzieli z niewyjaśnioną radością.
                Steve zaczął wykopywać chłopaka do drzwi, na co ten coraz głośniej jęczał z bólu. Resztę czasem lekko podciągnęła go do góry tylko po to, aby Steve mógł solidnie kopnąć go w plecy.
                Po krótkim czasie zostałem sam. Słyszałem rzecz jasna ich stłumione śmiechy, ale dzisiaj duszą byłem sam. To dziwne, że nie miałem ochoty się bawić, pić, ćpać i palić. Miałem ochotę położyć się, spać i zakończyć ten durny dzień.
Zajrzałem na podłogę i  niemalże skrzywiłem się z obrzydzenia.  Była umazana krwią tego chłopaka, którego imię już wyleciało mi z głowy. Sądząc po ich dzisiejszym nastroju – pożyje góra godzinę, a może nawet i pół.
                Oparłem zmęczoną głowę o oparcie kanapy i zmrużyłem oczy.  Zimno tu – stwierdziłem. Pewnie dość głupim pomysłem było założenie  tylko cienkiej, czarnej bluzy choć doskonale wiedziałem,  że noce są cholernie zimne. No trudno, przecież nie umarznę z zimna. Nie takie rzeczy się robiło.
                Wziąłem do ręki paczkę otwartych papierosów i zapaliłem jednego, zaciągając się dymem.  To chyba była jedyna przyjemność, na którą postanowiłem sobie dzisiaj pozwolić.
                Już miałem wstać i przenieść się do innego pomieszczenia, lecz coś mnie zatrzymało. Telefon ewidentnie dzwonił w kieszeni ciemnych jeansów, a ja jak głupi zastanawiałem się – co to?
Zdziwiłem się. Nikt do mnie nie dzwonił, tylko czasami pogadałem z kumplami z bandy, ale przecież oni byli tutaj.
Pośpiesznie wyciągnąłem sprzęt i to co zobaczyłem na wyświetlaczu – istnie mnie zamurowało. Osoba, której imię widniało na ekranie nie rozmawiała ze mną przez pięć lat.  Nawet przestałem sądzić, że kiedykolwiek ją ujrzę, a teraz…
- Słucham – odparłem spokojnie, przełykając  głośno ślinę. Za głośno.
                Nerwowo wstałem i zacząłem przechadzać się po pomieszczeniu. Z strony rozmówcy panowała głucha cisza.
- Gerard? To ty? – szepnął ten delikatny, nieco kobiecy głos.
- Mikey? Coś się stało? – powiedziałem, starając się utrzymać naturalne brzmienie głosu, Nagle zapragnąłem zobaczyć brata, przycisnąć go do siebie. Boże, jak ja za nim niesamowicie tęskniłem.
- Myślałem, że zmieniłeś numer telefonu – zaśmiał się nerwowo. – Słuchaj.. wiem, że nie widzieliśmy się przez tyle czasu i kompletnie straciliśmy kontakt, ale…. Stoję pod Twoim mieszkaniem.  Sąsiadka powiedziała mi, że wyszedłeś. Jesteś gdzieś daleko? – zapytał delikatnie.
                Miałem ochotę skakać z radości. W jednej chwili zgasiłem papierosa i odłożyłem alkohol, po czym ruszyłem w kierunku drzwi wyjściowych.  Już nie pamiętam kiedy ostatnio się tak cieszyłem.
- Jestem w spożywczym, będę za jakieś piętnaście minut. Skąd znałeś mój adres? – zapytałem, bo tylko takie sensowne zdanie przychodziło mi do głowy.
- W spożywczym? O tej  godzinie?  -zapytał nieco zdezorientowany.
- Brakło mi picia – skłamałem. – Skąd znałeś mój adres? Przecież się przeprowadziłem – ponowiłem pytanie.
- Zadzwoniłem do Ellen i chętnie udzieliła mi potrzebnych informacji – stwierdził cicho. Ciotka Ellen - gadatliwa, młoda, niemająca nigdy co robić ciotka.
- Ja zaraz będę. Poczekaj, pośpieszę się – mruknąłem nerwowo, zamykając za sobą drzwi szopy. Potem usłyszałem tylko ciche „ trzymam cię za słowo” i młodszy brat zakończył połączenie.
                Chciałem w jednej chwili pobiec na spotkanie z rodzeństwem. Mogłem porzucić wszystko wokół -  byle, by wszystko się w końcu ułożyło.
Ale ja byłem naiwny. Chciałem od razu przywrócić wszystko do porządku, znów utrzymywać kontakt z bratem, a przecież…. on pewnie tylko chciał sprawdzić, czy żyję. Może to nawet ciotka go namówiła.
- Gee? Idziesz już? – usłyszałem wrzask kumpli, którzy otaczali  wokół jezioro o głębokości pięciu metrów.
Kompletnie o nich zapomniałem.
- Fatalnie się czuję. Jeszcze jestem trupem po wczoraj.  Wpadnę jutro wcześniej, obiecuję – odparłem tak szybko i bezinteresownie, byle tylko dali sobie spokój.
- No, nie wyglądasz najlepiej. Masz okropne wory pod oczami…
- Skoro idziesz – przerwał tamtemu Steve – popatrz na tego młodego – zaśmiał się w niebogłosy.
- Gdzie jest? – niemalże warknąłem.  Czy zawsze kiedy chcę coś zrobić szybko, wszystkie czynniki muszę chcieć zrobić mi na złość?  Wiem, nie jestem jakiś idealny, ale naprawdę- raz czas mógłby mi sprzyjać.
-  O, tam – rzucił od niechcenia, wskazując ręką  na jezioro.  – Gdzieś na środku, na dnie – dodał, pociągając w rutynę śmiechu resztę towarzyszy.
                Już miałem obojętnie odejść, aż coś poczułem. Ten chłopak miał tylko siedemnaście lat.  Przecież nic złego nie zrobił. Jeszcze tak się wymęczył pod koniec i….
                Sam nie wiem co robiłem. Puściłem się biegiem i jak głupi rzuciłem do jeziora. W jednej chwili ogarnęła mnie mroczna pustka, że nie mogłem prawie nic dojrzeć.  Z trudem podtrzymywałem otwarte oczy, poszukując sylwetki chłopaka. Nic. Tylko ciemność, żadnych  gwałtownych ruchów. Po prostu nic.
Adrenalina uderzyła mi do żył. Co ja do cholery robiłem? Nawet nie ściągnąłem butów. Motałem się po prostu po dnie, próbując go wyczuć.
                Nie pływałem dobrze i już kończył mi się tlen. Czułem, że robię głupstwo. Oboje utoniemy na tym cholernym dnie i taki będzie morał.  
                Nigdy nie byłem szczególnie religijny, ale w tym momencie zacząłem się modlić, czego z kolei nie robiłem od lat. Gdybym mógł, pewno zacząłbym płakać.  Ale woda wszystko utrudniała.
                Nagle coś poczułem. Jak zwariowany podpłynąłem do ciemnej sylwetki i mocno ująłem go w ramionach, z trudem podciągając nas obojgu w górę. Czułem jak jego serce szaleńczo bije, a związane ręce i nogi próbują się szamotać.
Z trudem dopłynąłem, wyrównując się z taflą wody. Automatycznie wziąłem głęboki oddech, niemalże zachłystując się powietrzem.
Trzymając jedną ręką bruneta – dopłynąłem się do brzegu i poczołgałem się po trawie. Rozwiązałem mu sznur, który trzymał jego nogi i padłem ja długi, a on obok mnie.
- Stary, co to miało być? – powiedział zdziwiony Steve. Wcale nie sprawiał wrażenie „ rozbawionego” jak i zresztą wszyscy inni. Wszystkie oczy skierowane były na mnie.
                Wiedziałem, że muszę wstać i spieprzać jak najdalej. Już za dużo pomogłem temu dzieciakowi, ale… coś się we mnie odezwało.  Uczucie, które zaniknęło już wiele lat temu. Dzisiaj miałem szansę, aby wyrwać się z tego grona i wznowić kontakt z Mikey’em.  Mogłem wszystko zmienić.
                Wstałem hardo i podciągnąłem do góry bruneta,  który nadal miał na oczach opaskę, a w ustach knebel. Pociągnąłem go za sobą, nie mając zamiaru się odwracać. Zaraz za zakrętem stał mój samochód, to tylko dwie minuty drogi.
- Gee, co ty wyrabiasz? Gdzie idziesz? – zapytał inny z grupy.
                Nie odpowiedziałem. Szedłem miarowym krokiem, podtrzymując bruneta, który chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.
                I teraz wiedziałem, że to koniec. Albo teraz się ułoży, albo zginę spod rąk ulicznych ćpunów, do których zresztą też należę. 


******
 
Cześć. zabrałam się za pisanie frerarda i go tu wstawiam. Myślę, że 1 rozdział pojawi się w tym tygodniu, ale nie obiecuję. Proszę o szczerą wypowiedź :)
Pozdrawiam - autorka :D